Początek końca
Dzisiaj, czyli 15-ty marca 2017, może okazać się początkiem końca świata, jaki znamy. Ten szczególny dzień – jako pierwszy w historii najnowszej – ma szansę uruchomić lawinę drastycznych przemian, które już kilka razy opisywałem z grubsza w poprzednich artykułach. Choć zwykle tego nie dostrzegamy, jesteśmy jak ludzie żyjący w końcówce lat trzydziestych ubiegłego wieku. Nie przeczuwamy tego, co się za chwilę wydarzy, a może po prostu wypieramy z siebie tę niewygodną świadomość.
Data nie jest przypadkowa. 15 marca odbywają się wybory w Holandii. Pozornie może wydawać się to mało znaczące, ale wiele wskazuje na to, że wydarzy się coś do tej pory niespotykanego. Prawdopodobnie wygra partia, która otwarcie zapowiada zdelegalizowanie Koranu i zamknięcie meczetów. A także wyjście z Unii Europejskiej. To drugie to pikuś – Holandia nie jest pępkiem świata. Ale zamknięcie meczetów będzie tym, co wypuści dżina z butelki.
Ten dżin już się od dawna w europejskiej butelce ledwo co mieści. To, jak zareagują muzułmanie na wygraną Geerta Wildersa i jego Ludowej Partii na rzecz Wolności i Demokracji, jest stosunkowo łatwe do przewidzenia. Mają to przećwiczone. Intifada – zamieszki połączone z aktami terroryzmu i wandalizmu były stosowane już w Palestynie.
Europejska intifada będzie ważną zmiana jakościową, ponieważ do tej pory zwykliśmy utożsamiać problemy z muzułmanami z Państwem Islamskim i innymi organizacjami terrorystycznymi. Dokonywały one zamachów, nierzadko samobójczych. Teraz to się zmieni. Zwykli muzułmanie wcale nie spieszą się aż tak bardzo na tamten świat. Będą preferować zamieszki oraz zamachy indywidualne i skrytobójcze. Ktoś zostanie zadźgany nożem, ktoś inny siekierą, w kogoś wjedzie samochód, coś może ulec spaleniu, gdzieś może pojawić się jakiś snajper, gdzieś może wybuchnąć granat. A poza tym zamieszki, protesty i miejska wojna z przedstawicielami państwa – policją, a nawet strażą pożarną, czyli to, co jest już dobrze znane w tzw. no-go-zones. I to nie od dzisiaj, bo podróżując po Francji już prawie 10 lat temu spotykałem ludzi, którzy uważali samą obecność policji w “ich” dzielnicy za niedopuszczalną agresję ze strony państwa. Przez ostatnie lata ta mentalność tylko zyskiwała na sile. Bardzo nieciekawa sytuacja, zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę, że liczba muzułmanów (900 000) prawie czterdziestokrotnie (!) przewyższa liczbę holenderskich żołnierzy (24 000). Te cyfry mówią same za siebie.
Warto też zwrócić uwagę, że będzie to konflikt asymetryczny – „powstańcy” oficjalnie będą cywilami. Zapewne użyją swoich dzielnic jako bazy i twierdzy, w której zachowają przewagę terenu. Starcia będą obficie relacjonowane w telewizji, co tylko doleje oliwy do ognia. Powszechna świadomość sytuacji uruchomi solidarność wśród innych muzułmanów. Prawdopodobnie więc zamieszki szybko rozprzestrzenią się na sąsiednie kraje – Francję i Niemcy. Holandia podziała więc jak katalizator. Uruchomi domino, którego rezultatem będzie sukces narodowej prawicy we Francji. A Marine Le Pen otwarcie mówi o demontażu struktur UE. O ile można sobie wyobrazić Unię bez Holandii, a tyle bez Francji już dużo trudniej.
Do tego oczywiście dojdą czynniki geopolityczne. Jak zareagują kraje muzułmańskie na wieść o starciach muzułmanów z przedstawicielami „nazistowskich reżimów”? Oczywiście tak jak w przypadku wojny w Bośni. Zaczną się naciski polityczne, a potem ciche dostawy broni. I to na wyścigi. Wojna katolickich Chorwatów i prawosławnych Serbów z bośniackimi muzułmanami skutecznie pojednała szyitów i sunnitów, podobnie jak zrobiła to inwazja na Irak. Choć oba te wielkie odłamy islamu nie znoszą się nawzajem, w przypadku konfliktu z niewiernymi jednoczą siły. Działa tu stara arabska zasada: „ja przeciw bratu, ja z bratem przeciw kuzynowi, ja z bratem i kuzynem przeciwko niewiernym”. W efekcie i Iran i Arabia Saudyjska – choć w świecie islamskim są rywalami – słali pieniądze i broń do Bośni. Dodatkowo Saudowie skutecznie naciskali na USA, by broniło muzułmanów na Bałkanach. Nie inaczej będzie tym razem. Już teraz Erdogan grozi Holandii sankcjami. Czy może je przeprowadzić? Ekonomicznie nie, ale ma przecież do dyspozycji zarówno uchodźców jak i wielomilionową turecką społeczność w Europie. Mogąc odkręcać i zakręcać kurek z uchodźcami, ma przemożny wpływ na unijną politykę. Mogąc wyprowadzać ludzi na ulicę lub – zapewne nie za darmo – ich uspokajać, ma wpływ na każde pojedyncze państwo, cierpiące na obecność tureckiej mniejszości.
Dodajmy to tego miażdżącą siłę krajów Zatoki Perskiej, które mogą kontrolować eksport swojej ropy. Dotąd to zachód nakładał sankcje na resztę świata, ale tak naprawdę to reszta świata trzyma nas w szachu, tylko dotąd nikt tego nie wykorzystywał. Bazujemy na ropie ze świata islamu oraz na produkcji przeniesionej do fabryk na Dalekim Wschodzie. A populacyjnie zależymy od imigrantów, którzy mają zahamować nasz ujemny przyrost naturalny. Europa jest skończona, choć ten koniec może być rozciągnięty w czasie.
Powrót do przyszłości
To wszystko oczywiście dało się przewidzieć już dawno temu. I faktycznie zostało przewidziane. Taki obrót sytuacji prognozował m.in. Samuel Huntington, pisząc w połowie lat 90-tych swoje słynne „Zderzenie cywilizacji”. Choć spotkało się ono z chłodnym przyjęciem ze strony części elit, okazało się bezbłędne. Huntington przewidział praktycznie wszystkie najważniejsze wydarzenia ostatnich lat: ekspansję islamskiego terroryzmu, wojnę w Kosowie, konflikt na Ukrainie, Arabską Wiosnę, dojście do władzy Erdogana (islamskiego dyktatora w Turcji), wzrost potęgi Chin i zagraniczną ekspansję tego państwa, konflikt o Morze Południowochińskie. Skąd Huntington wiedział, co się wydarzy? Wbrew pozorom było to bardzo prosto przewidzieć. Wystarczyło trafnie zdiagnozować sytuację na świecie, a potem przedstawić ją bez obaw o odrzucenie ze strony lewicowych elit, które faktycznie były najgorliwszymi krytykami Huntingtona.
„Zderzenie cywilizacji” jest książką, którą powinien znać każdy, kto ośmiela się wypowiadać na tematy geopolityczne. Niestety, mam świadomość, że jest to pozycja nieco akademicka, momentami nawet nudna, szczególnie dla laika. Dlatego postanowiłem przybliżyć ją Wam w sposób względnie zwięzły i zrozumiały, bo „Zderzenie cywilizacji” naprawdę jest tego warte.
Cywilizacje
Sens publikacji Huntingtona zawarty jest już w samym tytule książki. Świat składa się z kilku odrębnych cywilizacji, czyli takich największych dających się wyróżnić jednostek kulturowych, które zawierają w sobie wszystkie inne podgrupy. Cywilizacje są fundamentem ludzkiej tożsamości grupowej. Czyli zarówno Polacy jak i Niemcy czują pewną wspólnotę wartości, którą można nazwać przynależnością do świata zachodniego, co odróżnia nas od choćby Chińczyków, Hindusów czy Rosjan. Tożsamość tę buduje przekonanie członków cywilizacji o wspólnocie religijnej, kulturowej, historycznej, a częściowo także etnicznej.
Huntington wyróżnił kilka cywilizacji, które różnią się wielkością, wielością państw członkowskich, a także kwestią, czy w jej centrum są jakieś centralne ośrodki, takie jak np. Rosja dla wszystkich państw cywilizacji prawosławnej. Wypisuję je poniżej, podając w nawiasach głównych przedstawicieli. Mamy więc cywilizacje: zachodnią (Europa zachodnia oraz Ameryka Północna, czyli kraje katolickie i protestanckie), prawosławną (Rosja, Grecja, Bułgaria, Białoruś, Gruzja, Armenia), islamską (Bliski Wschód, Maghreb, Pakistan, Indonezja, Malezja), hinduską (Indie, Nepal), buddyjską (Sri Lanka, Birma, Tajlandia, Kambodża, Laos, Tybet, Mongolia), konfucjańską (Chiny, Wietnam, Korea), latynoską (Ameryka Łacińska to katolicy, ale różniący się nieco mentalnością od świata Europy i Ameryki północnej), japońską (unikatowy, choć osamotniony kraj dalekowschodni), a także afrykańską (czarna Afryka nie jest spójna i częściowo podlega pod cywilizację islamską, ale ma wspólne cechy dotyczące mentalności i tożsamości). Politolog pominął jednak cywilizację żydowską, traktując ją nieco po macoszemu z przyczyn, których możemy się tylko domyślać.
Sprawę tego podziału komplikują nieco kraje na rozdrożu, czyli takie, które mają problem z określeniem swojej tożsamości. Przez pewien czas Turcja aspirowała do miana państwa zachodniego, ale ostatecznie porzuciła te dążenia, próbując zająć miejsce jednego z liderów cywilizacji islamskiej. Podobne problemy z tożsamością miał Meksyk, który starał się dołączyć do Ameryki Północnej, choćby poprzez przynależność do NAFTA. Również Australia przez pewien czas chciała zostać przyjęta w poczet krajów azjatyckich, z którymi sąsiaduje. Żaden z tych przeszczepów się nie udał.
Istnieją też kraje rozszczepione, czyli leżące na styku dwóch lub więcej różnych cywilizacji. Zwykle wiąże się to z wielkimi problemami, często kończącymi się wojnami i rozpadem. Przykładem są tu: Sudan (rozpadł się), Nigeria (trwają starcia), Sri Lanka (niedawna wojna domowa), Filipiny (trwają starcia), Chiny (zdarzają się zamieszki i zamachy), była Jugosławia (rozpadła się na kilka państw pod kilkuletniej krwawej wojnie). Kraje rozszczepione tworzyły się poprzez podboje (np. trwające do dzisiaj podporządkowanie Kaukazu przez Rosję), w wyniku zasiedlenia (Kosowo, Sri Lanka) lub sztucznego podziału granic (Jugosławia, Krym, państwa Afryki wytyczone arbitralnie przez byłych kolonizatorów). Jeśli państwa te wciąż trwają, to są targane wewnętrznymi konfliktami lub zatargi te są podskórne i czekają na kolejną erupcję, jak było przez pewien czas na Bałkanach czy w ZSRR.
Zderzenia cywilizacji
Konflikty zdarzają się oczywiście także wewnątrz tych samych cywilizacji, ale dużo większe ich natężenie ma miejsce na styku różnych. Najbliższym nam przykładem jest była Jugosławia – sztuczne państwo stworzone z ludzi należących do trzech różnych kręgów cywilizacyjnych. Kraj ten uwidacznia przy okazji przemożne znaczenie religii dla ludzkiej tożsamości, także w kontekście cywilizacyjnym.
O co tak naprawdę chodziło w wojnie w Jugosławii? Kiedy upadł socjalistyczny reżim, ludzie szukali nowej tożsamości, czegoś, co by ich określało. I znaleźli ją w powrocie do religii, którą jugosłowiańskie władze poprzednio marginalizowały. Serbowie – etnicznie i językowo prawie nie do odróżnienia od Chorwatów i Bośniaków – to wyznawcy prawosławia, Chorwaci są katolikami, a połowa mieszkańców dzisiejszej Bośni to muzułmanie. To wystarczyło, żeby zacząć się zabijać na masową skalę, choć poprzednio grupy te były bardzo wymieszane, także poprzez zawieranie mieszanych małżeństw.
Kiedy państwo się rozpadło, te trzy grupy rozpoczęły wojnę o terytorium i samostanowienie. Ale najważniejsze jest to, jak zachował się świat zewnętrzny. Przedstawiciele tych samych cywilizacji mają tendencję, aby brać stronę swoich ziomków. Dlatego Chorwację poparły Niemcy i Watykan, stronniczką Serbii była Rosja, a Bośniakom rzucili się do pomocy Irańczycy, Saudowie oraz mudżahedini walczący przedtem m.in. w Afganistanie. Pomoc i wsparcie polityczne rozłożyło się dokładnie wzdłuż linii podziałów cywilizacyjnych.
Jedynym wyjątkiem od reguły były Stany Zjednoczone, rządzone wtedy przez zwolennika multikulturalizmu – Billa Clintona. Amerykanie wykazywali wtedy silny kompleks wojny w Zatoce Perskiej, w wyniku której zostali znienawidzeni przez świat muzułmański. Wsparli więc nalotami Bośniaków, choć ci ostatni swój sukces zawdzięczają ostatecznie nie USA, ale dostawom broni i ochotników z innych krajów islamskich.
Podobny paradoks nastąpił kilka lat później, kiedy Amerykanie zbombardowali Serbów, pomagając wygrać albańskiemu powstaniu w Kosowie. Bill Clinton chciał się przypodobać muzułmanom i chyba częściowo mu się to udało – kiedy byłem w Prisztinie na początku lat dwutysięcznych, na wjeździe do miasta na budynku widniał wielki portret prezydenta USA. Warto jednak pamiętać, że amerykańska decyzja o oderwaniu tego regionu od Serbii stała się precedensem, na który powoływała się Rosja, zajmując Krym.
Wojna w byłej Jugosławii to tylko jeden z wielu przykładów pokazujących, że w kwestii geopolityki świat dzieli się według kryteriów cywilizacyjnych, a czynione na siłę wyjątki nie zmieniają sympatii geopolitycznych – USA dalej są widziane jako główny wróg islamu. Inne powszechnie znane nam wojny cywilizacyjne miały miejsce m.in. w Górnym Karabachu (prawosławni Ormianie wspierani przez Rosję przeciw muzułmańskim Azerom wspieranym przez Iran i Turcję), w Czeczenii (muzułmanie wpierani przez mudżahedinów przeciw prawosławnym Rosjanom), w Kaszmirze (muzułmanie przeciw hindusom), w Afganistanie i Tadżykistanie (muzułmanie przeciw Rosjanom), w Birmie (buddyści przeciw muzułmanom), na Filipinach (muzułmanie przeciw katolikom), na Sri Lance (hindusi przeciw buddystom), w Palestynie (muzułmanie przeciw Żydom), w Libanie (chrześcijanie przeciw muzułmanom), w Etiopii (muzułmanie przeciw chrześcijanom), w Sudanie (muzułmanie przeciw czarnej ludności – głównie chrześcijanom) itd.
IS-lam
Co znamienne – w większości tych konfliktów uczestniczyli muzułmanie. Nie są to tylko luźne obserwacje. Analizy, które przytacza Huntington, mówią, że w latach 1993-1994 muzułmanie uczestniczyli w 26 z 50 toczących się wtedy na świecie konfliktów. W tej grupie 20 stanowiły konflikty między różnymi cywilizacjami, z czego 15 dotyczyło cywilizacji islamskiej. To wielka nadreprezentacja biorąc pod uwagę, że muzułmanie stanowią jedynie 20% ludności świata. Takie dane płyną z kilku różnych analiz, z których jedna ukazuje też, że konflikty, w których biorą udział muzułmanie, to też te najbardziej krwawe.
Krytycy Huntingtona wskazują, że to muzułmanie są najczęstszymi ofiarami innych muzułmanów, co jest prawdą. Ale dowodzi to przede wszystkim tego, jak krwawa i wojownicza jest to religia oraz cała związana z nią cywilizacja. Mówiąc obrazowo – to, że wilki padają ofiarą innych wilków, nie czyni ich owcami.
Choć podstawy wiary i kultury islamskiej są niemiernie ciekawe, w tym tekście skupmy się jednak na kwestiach geopolitycznych. Ustalmy więc fakty, nie wnikając w ich przyczyny – cywilizacja islamska jest najbardziej konfliktogenną z wyróżnionych przez Huntingtona, co potwierdzają szeroko zakrojone analizy. I przeżywa obecnie swój renesans.
Arabska Wiosna nie była przypadkiem i analitycy od dawna ją przewidywali. Niestety, jak to zwykle bywa, zawiedli politycy. Rewolucje i wojny są ściśle związane z przyrostem demograficznym. Duże zagęszczenie młodych mężczyzn bez perspektyw życiowych zawsze prowadzi do wzrostu radykalizacji. Więcej ludzi oznacza kurczące się zasoby przypadające na jednego człowieka, a to zmienia układ sił w społeczeństwie. Młodość sprzyja radykalizacji i agresji. Kiedy następuje przesilenie tego procesu, dochodzi do rewolucji lub wybuchu wojny. Tak się właśnie stało w Egipcie, Libii i Syrii.
I tu trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – ostatnimi czasy wzrosła też populacja młodych mężczyzn z tego kręgu cywilizacyjnego w Europie. Chcą oni żyć na poziomie mieszkańców Starego Kontynentu, ale na swoich zasadach. Zupełnie nie zauważając, że nie jest przypadkiem, iż ich własna kultura nie doprowadziła ich do bogactwa. Ale dla osób niewykształconych, bazujących na religii, nie ma to żadnego znaczenia. Będzie, jak zechce Allah. A Allah obiecał muzułmanom, że będą rządzić światem.
Obecnie Europa jest w punkcie, w którym nie ma już ratunku. Jak to ujął George Friedman – „stanie się to, co ma się stać”. Wolał nie precyzować. Tak samo jak Huntington, który pominął w swojej książce cywilizację żydowską. W innym przypadku musiałby przyznać, że holocaust był możliwą do przewidzenia konsekwencją zderzenia cywilizacji, co przez lewicowych publicystów zostałoby uznane za usprawiedliwianie kaźni Żydów i pogrzebałoby jego przełomową książkę na zawsze. Nawet najwięksi znawcy geopolityki nie chcą nazywać rzeczy po imieniu. W końcu kiedyś zabijano posłańców przynoszących złe wieści.
Na ironię losu zakrawa, że upadek Europy nastąpi na skutek przedawkowania lekarstwa. A tym lekarstwem jest tolerancja i poprawność polityczna. Leczoną chorobą – największa europejska przypadłość, a jednocześnie źródło jej sukcesów – żądza dominacji.
Europejska dżungla
Europa to kontynent wyjątkowy w skali świata. Niewiele większy od Australii, która stanowi przecież jeden kraj. A w Europie mamy ich 46, choć liczba pretendentów jest dużo większa. Wystarczy rzucić okiem na załączoną mapę, na którą naniesiono wszystkie znane separatyzmy. Niektóre są nieco na wyrost, ale większa część z nich oddaje poczucie tożsamości istotnych grup populacji. Mrowie małych ludów, które od wieków walczyły o samostanowienie i dominację. Europa to tygiel władców-wojowników, stanowiący pole dla brutalnych eksperymentów „ewolucyjnych” – państwa stworzyli i przetrwali tylko najsilniejsi. Najsilniejsi wojskowo, technologicznie, populacyjnie i kulturalnie. Na paradoks zakrawa, że kilka wiecznie skłóconych, konkurujących i walczących państewek zdołało równocześnie podbić cały glob – wliczając w to kraje wielokrotnie większe, ludniejsze i silniejsze gospodarczo, jak Indie czy Chiny.
Dlaczego mieszkańcy tego małego półwyspu Eurazji zdołali zdominować świat? Wewnętrzna konkurencja – to ona nas ukształtowała. Choć Chińczycy wymyślili proch, to Europejczycy wykorzystali go do budowy dział. Choć Hindusi wymyślili zero, to na starym kontynencie rozwinęła się nowoczesna matematyka i fizyka, która wsparła naszą dalszą ekspansję.
Wszystko przez nasz specyficzny układ geograficzny. Aleksander Wielki w ciągu 10 lat podporządkował sobie gigantyczne obszary między Grecją a Kazachstanem i Indiami. Ale nie byłby w stanie podbić Europy. Nasz kontynent jest półwyspem pełnym kolejnych półwyspów, nierzadko oddzielonych wysokimi górami (pomyślcie tylko o Włochach czy Hiszpanii). Przecina go wiele dużych rzek, płynących w zupełnie różnych kierunkach. Kluczowe morza nie stykają się – Bałtyk i Morze Czarne to zupełnie inne światy, rozdzielone pośrednimi światami Morza Śródziemnego, Północnego i wodami Atlantyku. Są tu wielkie wyspy jak Anglia czy Irlandia, choć państwowością cieszy się nawet malutka Malta. Europy nie da się zjednoczyć, bo nie da się jej podbić. Dlatego przez całe wieki trwają tu różne drobne narody i grupy etniczne, nawet jeśli nigdy nie doczekały się własnego państwa. Jak zauważa George Freidman we „Flashpoints” (nie ma polskiego wydania, ale przetłumaczyłbym ten tytuł jako „Punkty zapalne”) mapa z roku 1000 wcale nie różni się diametralnie od tej z 2000, choć dzieli je pół setki pokoleń.
Europy nie da się zjednoczyć, co nie znaczy, że nie próbowano. Zwykle jednak walki o dominację grzęzły w martwym punkcie i ograniczały się do wiecznych wojen granicznych, czego pokłosiem są tak wymowne nazwy jak „wojna stuletnia”. Chyba najbliżej podbicia Europy był Napoleon (zbliżając się do 20% powierzchni), choć i jego imperium trwało tak samo krótko jak to Aleksandra Wielkiego – ograniczało się do życia samego twórcy. Dlatego gdybyśmy chcieli przenieść sentencję „prawo dżungli” na pole geopolityki, moglibyśmy powiedzieć „prawo Europy”. To ono ukształtowało naszą cywilizację, przyczyniając się jednocześnie do jej sukcesów na polu podboju świata.
Ostatnią z wielkich wojen Starego Kontynentu była II wojna światowa – kataklizm, który pochłonął życie nieprzebranego morza ludzi. Wtedy właśnie Europejczycy powiedzieli sobie „nigdy więcej”. I wylali dziecko z kąpielą, przygotowując jednocześnie grunt pod rzeź islamsko-europejską, która właśnie nadchodzi. Ale nie ubiegajmy faktów.
Unia ludzi dobrej woli
Cała idea Unii Europejskiej sprowadza się – jak zauważa Friedman – do położenia kresu konfliktom, które od zawsze nękały Europę. Z tego punktu widzenia pierwsza i druga wojna światowe różniły się od poprzednich tylko narzędziami zabijania. Cała reszta była po staremu. Bo w końcu jaka to różnica, czy podboju dokonuje zakuty w zbroję rycerz mordujący niewiernych („chrystianizacja” Bałtów) czy nazista szykujący sobie miejsca pod „Lebensraum” (przestrzeń życiową)? Nie ma różnicy – większa jest tylko skala zniszczeń, z uwagi na postępujący rozwój nauki i techniki. Broń palna była bardziej śmiercionośna od miecza, karabiny maszynowe od tych zwykłych, a czołgi od karabinów maszynowych. W kolejce czekała już broń atomowa.
Tak więc – jak pisze Friedman – Unia miała „związać europejskie narody razem tak mocno i za pomocą tak opłacalnego przedsięwzięcia gospodarczego, aby żadna nacja nie miała powodów zrywać pokój”. I to się generalnie udało. Choć Niemcy po raz drugi przegrały wielką wojnę i straciły ogromne terytoria (na rzecz Polski), nie próbują wcale ich odzyskiwać. Istnienie Unii Europejskiej pozwala im czerpać olbrzymie dochody z handlu (eksportu), który stał się ważniejszy dla powodzenia niż posiadanie ziemi.
Warto powiedzieć to sobie jasno – tak, UE spełniła swoje podstawowe zadanie. Prawdopodobnie dzięki powstaniu tej organizacji narody zachodniej Europy wyrzekły się wojny, która tym razem byłaby jeszcze gorsza niż poprzednia, za sprawą użycia środków masowej zagłady. Być może to dzięki Unii Europejskiej dzisiaj żyjemy. Ale koło zaczyna się zamykać i to, co miało nas uratować, ostatecznie nas zabije.
Jeśli Unia Europejska powstała po to, by zasypać konflikty nękające Stary Kontynent i zastąpić je wspólnym przedsięwzięciem gospodarczym, to naturalną konsekwencją stało się przedłużenie jej o kompatybilną z nią politykę kulturalną. W szerszej perspektywie sprowadza się ona do stopniowego odchodzenia od idei narodu i zastępowania go pojęciem społeczeństwa, a wręcz „mieszkańców”. Jak daleko zaszedł ten proces, ilustruje niedawna wypowiedź Angeli Merkel: “Obywatelem Niemiec jest każdy, kto żyje w tym kraju”.
Tendencja do rozmywania pojęcia narodu zbiegła się z prądem społeczno-filozoficznym zwanym marksizmem kulturowym. On także postulował stopniowy demontaż tradycyjnych instytucji i wartości. Marksiści doznali wielkiego rozczarowania, kiedy okazało się, że ich nawoływania do wybuchu powszechnego powstania proletariatu przeciw burżuazji nie znajdują odzewu. Uznali, że wszystkiemu winna jest konserwatywna kultura, która krępuje wybuch rewolucji. Zaczęto więc kwestionować tradycję, religię, naród, instytucję rodziny, a nawet prawdę jako taką, zastępując ją dyktatem totalnej względności. Wszystko to ubrano w ładnie brzmiącą nazwę tolerancji dla inności.
Marksiści kulturowi odwołali się do wszystkich grup protestu, które były niezadowolone z zastanego porządku rzeczy. Feministki, homoseksualiści i transseksualiści, mniejszości etniczne – wszyscy “inni” stali się punktem odniesienia dla zwolenników tego nurtu filozoficznego. Krok po kroku marksizm kulturowy stawał się coraz silniejszy w środowisku akademickim, a także w mediach. Ten lewicowy prąd intelektualny zbiegł się z ideałami Unii Europejskiej, która także zmierzała do wykorzenienia konserwatywnych ruchów narodowych, zagrażających jej fundamentom. W efekcie instytucje unijne wchłonęły tę doktrynę i zaczęły traktować jako naturalne rozwinięcie własnej. Marksizm kulturowy stał się więc koncepcją preferowaną przez UE, co znalazło swój wyraz w wykreśleniu z preambuły do Konstytucji Europejskiej odniesień do dziedzictwa… kulturowego. Zrezygnowano z powoływania się na fundamenty cywilizacji zachodniej takie jak spuścizna starożytnych Greków i Rzymian, chrześcijaństwo czy zdobycze Rewolucji Francuskiej.
Miękkie podbrzusze Europy
Zakwestionowanie znaczenia poczucia przynależności narodowej i religijnej otworzyło szeroko drzwi na imigrację z innych kręgów cywilizacyjnych. Tym szerzej, że przerażone konsekwencjami II wojny światowej państwa europejskie zaczęły histerycznie bić się w piersi i kajać za czasy swojej dominacji, z którą łączył się kolonializm. Zbiegło się to też z rozwojem gospodarczym i rosnącym zapotrzebowaniem na tanią siłę roboczą. Nikomu z decydentów nie zapaliła się wtedy lampka ostrzegawcza, bo nikt z nich nie rozumował w kategoriach narodu i cywilizacji, bo… „tak myślał Hitler!”. To zastępowało każdy argument. Trend ten widać wyraźnie do dzisiaj, ponieważ każdy polityk czy dziennikarz blednie, kiedy pada na niego choćby cień oskarżenia o rasizm czy ksenofobię. Nic dziwnego – takie zarzuty w krajach Unii Europejskiej oznaczają śmierć cywilną i koniec kariery zawodowej.
Podważanie idei multikulturalizmu jest grzechem najcięższym, ponieważ podważa wszystko to, na czym oparto ideały Unii Europejskiej, mającej przecież przegnać duchy nacjonalizmów. Dlatego nie wypadało zadać prostego pytania, czy to dobrze przyjmować pod swój dach tylu muzułmanów czy Afrykanów – w tej narracji były to przecież odległe przejawy tak znienawidzonego rasizmu, czyli ideologii… HITLERA!
Tak więc nie pytano. Tymczasem Europa przestała być szanowana przez inne cywilizacje dokładnie z tego samego powodu, z którego czuła się tak bardzo dumna z siebie. Ludzkości od zawsze imponuje siła, a zachód ją stracił. Stracił tym samym swoją atrakcyjność kulturową. Tym bardziej, że zachodnia kultura jest powszechnie utożsamiana z upadkiem moralnym. W żadnej innej cywilizacji rozbicie instytucji rodziny nie jest uważane za cnotę. Generalnie nie szanuje się też naszego rozpasanego egocentryzmu, każącego grupie podporządkowywać się fanaberiom jednostki (feminizm, genderyzm, podkreślanie własnej wyjątkowości). Tymczasem zachód zdawał się tej niechęci – ocierającej się wręcz o pogardę – nie dostrzegać. Tak bardzo był egocentryczny. Co więcej, wciąż próbował narzucać innym cywilizacjom swoje wartości, które one uważały za zgniłe, a co najmniej nieadekwatne. Demokracja? Nie przyjęła się nigdzie poza kręgiem religii chrześcijańskiej i żydowskiej, z małym dodatkiem krajów oddzielających religię od państwa, jak Japonia czy Indie. Pewnym wyjątkiem jest tu Korea Południowa, ale i tam zwolennikami demokracji byli głównie chrześcijańscy politycy. Afryka? Bliski Wschód? Porażka za porażką.
Zachodni, pretensjonalny uniwersalizm jest zresztą jednym z głównych powodów upadku znaczenia naszej cywilizacji. Europa i Ameryka uzależniają swoje inwestycje w Afryce od poszanowania praw człowieka przez lokalne rządy. Chiny nie mają takich wymagań – inwestują wtedy, kiedy im się to opłaca, nie oczekując w zamian przyjęcia swojego ustroju społecznego. Stopniowo wypychają więc narcystyczny, nadąsany zachód z kolejnych państw postkolonialnych, które wcale nie chcą być pouczane przez swoich byłych „konkwistadorów”. Podobnie kraje cywilizacji islamskiej coraz bardziej mają nas dość – u nich demokracja po prostu się nie sprawdza. A nawet jeśli jest na siłę forsowana, to wynosi do władzy siły islamistyczne, takie jak Bractwo Muzułmańskie w Egipcie. Demokracja jest władzą ludu. A kiedy lud należy do innej cywilizacji, to wybiera takich przedstawicieli, jacy są zgodni z duchem tej cywilizacji. Czyli wrogów demokracji. To oczywisty paradoks, którego zachód uparcie nie chce uznać, zawzięcie zamykając oczy na te naturalne wnioski.
Tak, to jest przejaw europejskiego narcyzmu – jesteśmy tak dobrzy i wspaniali, że każemy wszystkim naokoło nas naśladować, pouczając ich przy tym w arogancki sposób. Jaskrawym przykładem jest tu postępowa Szwecja, która postrzega się jako „imperium moralne”. Nasuwa się tu na myśl inna pokrewna sentencja – moralne zwycięstwo. Choć ładnie brzmi, moralne zwycięstwo maskuje zawsze realną porażkę. Nie inaczej będzie ze Szwecją, która – jako mało ludny kraj – nie ma szans przetrwać w swoim obecnym kształcie, także według Huntingtona, piszącego o tym już przeszło dwadzieścia lat temu. Demografia jest nieubłagana.
Innym wielkim problemem ludzi zachodu jest mylne interpretowanie słowa „dobry” w kontekście dobrych relacji. W naszym kręgu cywilizacyjnym „dobre” oznacza „serdeczne”. Ale gdzie indziej znaczy „skuteczne”. Tym samym zachodowi wydaje się, że jeśli będzie serdeczny wobec muzułmanów, to oni odwdzięczą się tym samym. Ale ich cywilizacja dobro rozumie w innych kategoriach – właściwe jest to, co daje korzyść i przynosi zwycięstwo. To fatalne nieporozumienie, przez które jesteśmy jak dzieci zapraszające do domu bezdomnego bandytę. Uważamy, że jeśli my będziemy dobrzy dla niego, to on będzie dobry dla nas. Ale ten bandyta wyznaje zupełnie inne zasady. Z chęcią przyjmie nasze zaproszenie, bo ono mu służy – przynosi realną korzyść. Jaskrawym przykładem jest tu znowu postawa tej nieszczęsnej Szwecji, która – ustami swojej minister ds. kultury i demokracji (swoją drogą znamienna nazwa) Alice Bah Kuhnke – zaprosiła do kraju dżihadystów z ISIS, obiecując pomoc w integracji ze społeczeństwem. Z kolei burmistrz miasta Lund chce dać powracającym bojownikom… darmowe mieszkania. Myśleliście, że przesadzam z tym porównaniem zachodnich Europejczyków do dzieci zapraszających bandytów do swojego domu w nadziei, że ci się odwdzięczą i też będą dla nich dobrzy? Jak na ironię – to nie była ironia.

Temperatura samozapłonu
Tak właściwie moje czarne proroctwo z początku tego tekstu nie jest żadną przepowiednią. Ten konflikt jest nieunikniony i wynika on z wielu analiz, nie tylko Huntingtona – choć budzi mój podziw, że autor ten przewidział wspomniany proces już ponad 20 lat temu. Teraz nadchodzi jedynie pewne przesilenie. Bo jeśli nie 15-go marca 2017 to jakiegoś innego, nieodległego dnia. Ten konflikt po prostu jest nam pisany, tak jak nieunikniony był wybuch Arabskiej Wiosny czy rozpad Jugosławii. Zamykanie oczu niczego w tej kwestii nie zmieni.
Sytuacja rozkręca się powoli, ale już od jakiegoś czasu temperatura konfliktu rośnie. Prędzej czy później czeka nas bałkanizacja Europy, najwyższa pora się na nią przygotować. Czas stanów wyjątkowych, intifady, terroryzmu i wojen domowych, przed którymi staraliśmy się bronić, tworząc Unię Europejską wraz z całą tą zinstytucjonalizowaną poprawnością polityczną. Sama ta idea pierwotnie miała sens, ale z czasem po prostu przedawkowaliśmy lekarstwo. Śmiertelnie, choć konwulsje mogą trwać jeszcze długimi latami.