Naciśnij enter, aby zobaczyć wyniki lub esc, aby anulować.

Emergency brexit (Brewakuacja)

W czwartek rano rozpoczął się pierwszy dzień Ragnaroku. Nie za bardzo jest co świętować, ale warto przy tej okazji omówić kilka rzeczy, które niekiedy uchodzą uwagi.

 

Kapitalna różnica

Teraz, jak mało kiedy, można zaobserwować w pełnej krasie różnice między poszczególnymi mediami. A właściwie między kapitałem właścicielskim tych mediów. Tu pierwsza mała dygresja. Kiedyś wielu ekonomistów naiwnie wierzyło, że kapitał nie ma narodowości, wiec nie jest ważne, czy dana firma jest niemiecka czy polska, bo każdemu przedsiębiorstwu zależy tylko na swoim własnym zysku – nie będzie więc zwracać uwagi na swój kraj pochodzenia. Tym założeniom hołduje m.in. profesor Leszek Balcerowicz, ale kiedyś także były premier Jan Krzysztof Bielecki. Ten ostatni porzucił swój liberalizm, pracując w… międzynarodowych instytucjach finansowych, co jest sytuacją tak kuriozalną, jak przejście na ateizm podczas nauki w seminarium duchownym. Przykład przytoczony przez Bieleckiego w wywiadzie dotyczył sytuacji kryzysu, kiedy centrale ratują się same kosztem inwestycji na peryferiach – popadający w tarapaty Fiat wrócił produkcję Pandy z Polski do Włoch. Niby naturalna sprawa, ale widocznie niekiedy trzeba spotkać się z jakimś problemem w realnej pracy, żeby umieć porzucić ideologiczne mrzonki – tu mrugam okiem do wszystkich „korwinowców” z gimnazjum lub z doświadczeniem zawodowym na poziomie gimnazjalisty.

Ale tę narodowość kapitału i tak najbardziej widać gdzie indziej. W mediach. Między innymi Newsweek i Onet należą do niemieckiego koncernu Ringier Axel Springer. W dniu ogłoszenia wyników referendum z Wielkiej Brytanii oba te media dostały przysłowiowej (przynajmniej w pewnych kręgach) sraczki. Analizując przyczyny Brexitu powoływano się na różne mniej i bardziej rzeczywiste aspekty, na winę brytyjskich mediów (wróć: „tabloidów”, jak to ujęto), na naiwność ludzi, na koniunkturalizm i kłamstwa, ale nigdy nie na jakiekolwiek błędy po stronie samej Unii Europejskiej. Przypominało to ujadanie teściowej podczas rozprawy rozwodowej – związek się rozpadł, ale wszystko jest tylko i wyłącznie winą jednej osoby – zięcia.

Dlaczego wspomniane media analizują świat aż tak jednostronnie? Czynników zapewne jest wiele, jak choćby urażone ego niektórych szefów redakcji. Ale tak naprawdę wszystko sprowadza się do decyzji właścicielskich, bo to właściciele ustalają, kto zostanie redaktorem naczelnym. Unia Europejska jest tworem z gruntu niemieckim, dowodzonym przez ten kraj i służącym jego interesom. To nie zarzut, to fakty, do których jeszcze wrócimy. Narracja wspomnianych mediów w Polsce jest tylko odbiciem sposobu widzenia świata, który dominuje w niemieckiej centrali. Choć daleki jestem od zajadłości i doktrynerstwa części polskiej prawicy, to jednak trzeba uczciwie przyznać, że wyrażenie „media polskojęzyczne” jest trafną ironią. Często mającą jednak swoje drugie dno, bo na Onecie zarządzanym przez Ringier Axel Springer drugie skrzypce grają polskojęzyczne trolle internetowe, wrzucające spójne, choć jednoznacznie prorosyjskie komentarze. Wiadomo nie od dziś, że Rosja zleca prowadzenie „marketingu szeptanego”, jak to się ładnie nazywa w języku biznesu. Wynajęci ludzie piszą niby to neutralne komentarze, które są zgodne z wytycznymi zleceniodawcy. Zleceniodawcami zwykle są firmy kosmetyczne czy medyczne, ale czasem także partie polityczne, a nawet państwa. A społeczeństwo to wszystko łyka, bo już dawno oduczono je krytycznego myślenia. W efekcie wielu Kowalskich wierzy, że biorąc drogie tabletki, powiększą sobie penisa, a w Rosji panuje demokracja zmuszona do samoobrony przez agresywne NATO.

Unijna charytatywność

Dla euroentuzjastów wielkim argumentem za wiernopoddańczą postawą wobec Brukseli jest to, że UE zbudowała u nas drogi, oczyszczalnie ścieków itp. Tak, większość z tych inwestycji powstała za wspólnotowe pieniądze. Ale czy ktokolwiek wierzy, że płatnicy netto – jak Niemcy – naprawdę robili to charytatywnie? Zapewne tak, w końcu – jak zauważył Einstein – głupota ludzka jest nieskończona. A szczególnie głupota wyhodowana na medialnej propagandzie. Ale zejdźmy na chwilę na ziemię i spróbujmy zrozumieć faktyczne zależności.

Oczywiście z altruizmem nie ma to nic wspólnego. Po pierwsze kraje płatnicy netto są też wielkimi eksporterami towarów wysoce przetworzonych, a wewnątrz Unii nie ma ceł. Czyli zyskiem Niemiec z faktu przyjęcia Polski (i dopłacania do naszego rozwoju) jest to, że wszystkie te WolksVageny, Siemense, Boshe i setki innych są sprzedawane w naszym kraju bez żadnych dodatkowych barier. Mniejsze kraje, nie mogąc się przed tym bronić cłami chroniącymi rodzimych producentów, musiały pogodzić się z upadkiem lokalnych przedsiębiorstw lub… ich sprzedażą zagranicznym koncernom. Z czasem te zakupione i doinwestowane podmioty też zaczynają przynosić profity, ale zyski w formie dywidendy trafiają już do zagranicznych właścicieli, którzy gromadzą kapitał. A kapitał ten jest dalej inwestowany, więc się pomnaża.

Zwolennicy tego bardzo wolnego, europejskiego rynku zwykli i tak cieszyć się, ponieważ dzięki międzynarodowym koncernom zmniejsza się bezrobocie w mniejszych krajach, na skutek inwestycji zagranicznych koncernów. Do pewnego stopnia tak jest, szczególnie jeśli rodzimy przemysł bazował na przestarzałej technologii i własnym sumptem nie byłby w stanie się podnieść. Ale od początku zmian ustrojowych prywatyzowano wszystko jak leciało, nie biorąc pod uwagę faktycznego stanu przedsiębiorstw. Wyprzedaliśmy więc o wiele więcej niż faktycznie było warto.

Dzięki zagranicznym inwestycjom faktycznie zmniejszyło się bezrobocie, ale już jakiś czas temu Polska wpadła w pułapkę średnich kosztów. Znaczy to tyle, że aby tym przysłowiowym Niemcom dalej opłacało się utrzymywać fabryki w naszym kraju, płace nie mogą być podnoszone. W innym przypadku koncerny przeniosą swoje inwestycje gdzieś indziej, gdzie koszty pracy będą niższe. Ale śmietankę i tak zawsze spija spółka-matka, bo to ona składa wszystkie podzespoły w całość, np. w nowoczesny samochód. I nie ma tu znaczenia, czy lusterka do tego auta produkują Polacy, Rumuni czy Białorusini – to tylko mało znaczący podzespół. Patent na złożenie wszystkiego w całość i przyklejenie popularnego znaczka z nazwą marki ma centrala w Niemczech. Polacy mogą się cieszyć, że przy produkcji tych lusterek znalazło pracę nieco osób, ale to taka radość sprzątaczki, która sprzedała swoje mieszkanie wynajmując się jednocześnie do sprzątania u jego nowego właściciela.

Dlatego ekipa wicepremiera Morawieckiego – i za to moje wyrazy uznania – postawiła na innowacje, bo tylko one mogą wynieść nasz kraj na wyższy poziom rozwoju i bogactwa. Bycie podwykonawcą zachodnich koncernów by nam tego nie zapewniło, właśnie z uwagi na potrzebę utrzymywania niskich kosztów pracy i brak wpływu na działania centrali, która zawsze będzie grała pod siebie. Polska musi zebrać swój kapitał w formie funduszy, które wesprą ryzykowane, ale perspektywiczne przedsięwzięcia oparte na zaawansowanych technologiach. Celem jest wyhodowanie naszych własnych wielkich marek, które będą w stanie konkurować z tymi zagranicznymi. Tylko w ten sposób będziemy w stanie dogonić zachód.

Ale wracając do samej UE – nie, kraje starej Unii nigdy nie były organizacjami charytatywnymi. Poza zniesieniem ceł i wydrenowaniem zasobów centralnej Europy, mają także inne profity z utrzymywania wspólnego rynku. Musimy pamiętać, że część dotacji i tak wraca do płatnika netto, bo to firmy z tych krajów wygrywają wiele przetargów na budowę dróg, oczyszczalni ścieków czy tych całych wiatraków na terenie Polski. A nawet jeśli górą jest firma rodzima, to tak czy owak pracuje ona na… zachodnim sprzęcie.

 

Plusy dodatnie i plusy ujemne

Żeby jednak być sprawiedliwym – Unia Europejska z założenia ma dawać zyski wszystkim członkom, także Niemcom. To, że kraje starej Unii nie działają altruistycznie to tylko uwaga, a nie zarzut. Inną sprawą jest to, czy państwa takie jak Polska, po uwzględnieniu zysków i strat, wychodzą generalnie na plus. Myślę, że… tak. Na pewno było tak na początku, kiedy Unia wymusiła na nas wielki postęp w dziedzinie prawodawstwa i ogólnie procesowania. Zapóźnienia wschodniej części Europy po okresie realnego socjalizmu były kolosalne. Bez bata z zachodu żaden rząd nie miałby motywacji to niszczenia starych, niewydolnych schematów administracyjnych. Przepaść między alternatywą polegającą na pozostaniu poza strukturami UE widać po porównaniu obecnej sytuacji krajów o podobnych potencjałach, które wybrały jednak inne drogi rozwoju, np. Polski i Ukrainy, czy Estonii i Mołdawii. Mimo wszystko jestem jednak zdania, że największym atutem dołączenia do Unii było wymuszanie na kandydatach wielkich reform prawno-administracyjnych, które wyrwały nas z nawyków zakorzenionych w czasach socjalizmu.

Inna sprawa, czy dało się to zrobić lepiej. Na pewno tak, choćby bez tak radykalnej prywatyzacji. Gdyby przeprowadzać ten proces łagodniej i pozwolić wykształcić się wewnętrznej konkurencji – między polskimi firmami – więcej kapitału zostałoby w naszym kraju. Ale stało się, co się stało i trzeba patrzeć do przodu. Jakkolwiek nie jestem zwolennikiem bogoojczyźnianej polityki PiSu, to repolonizacja niektórych firm wydaje się trudnym, ale dobrym pomysłem – właśnie z powodów opisanych powyżej. Niektórzy moi znajomi pracujący dla obcych banków (choć z polsko brzmiącą nazwą) zapewne się ze mną nie zgodzą, ale zepsucie perspektywy zysków dla wielkich banków i sieci handlowych przez nowe podatki jak najbardziej może skłonić je do wyprzedania swoich udziałów na polskim rynku. Z punktu widzenia tych zagranicznych koncernów lepiej będzie przenieść kapitał tam, gdzie będzie łatwiej go pomnażać – do innych krajów. A że nasze państwowe firmy, takie jak PKO BP czy PZU mają nadwyżki kapitałowe, to z chęcią je odkupią, de facto repolonizując te przedsiębiorstwa, jak stało się to w przypadku Alior Banku. I o to chodzi PiSowi.

Wyjścia ewakuacyjne

Przyczyny Brexitu są oczywiście złożone. Ale tak naprawdę mówimy tu o głosowaniu mas ludzkich, a nie analizach ekonomicznych. A te masy są po prostu zaniepokojone kierunkiem, w którym rozwinęła się Unia. Zaryzykuję tezę, że do żadnego Brexitu by nie doszło, gdyby nie kryzys migracyjny, który pokazał bezradność tej instytucji. I choć Wielka Brytania nie należy do strefy Schengen i zachowała kontrolę swoich granic, to jednak widziała, co dzieje się na kontynencie. A po drugiej stronie kanału La Manche leży Calais, które stało się symbolem chaosu firmowanego przez Angelę Merkel. Brytyjczycy też czują się zagrożeni kryzysem migracyjnym, bo mają świadomość, że z roku na rok i ich kraj staje się coraz mniej brytyjski. Nie mogą jednak otwarcie tego wyrażać, czując się skrępowani zasadami poprawności politycznej, która zakazuje wszelkich – nawet domniemanych – przejawów rasizmu. Złość została więc ukierunkowana nie na nieasymilujących się przybyszów z odległych kultur, tylko na mniejszości z Unii Europejskiej, które oskarżono o zabieranie pracy miejscowym. Trzeba jednak to powiedzieć uczciwie – imigranci zarobkowi w pewnym zakresie psują wewnętrzny rynek pracy, a Brytyjczycy mają prawo decydować, komu dadzą zasiłki na dzieci, a komu nie. W końcu to ich kraj, powinni więc czuć się jego gospodarzami. A jeśli przyjezdnym to nie pasuje – niech wracają do siebie. Sorry Polonia, ale to ich prawo.

Mimo wszystko jest w tym jednak pewna przewrotność, bo imigranci z innych państw Unii jednak byli bardziej skłonni do integracji niż np. przyjezdni z krajów islamskich. A pracując –  wkładali do systemu pieniądze z podatków, czego nie można powiedzieć o imigrantach utrzymujących się z zasiłków. Problem w tym, że nazwanie tej ostatniej grupy po imieniu uchodziłoby za niepoprawne politycznie. W końcu – zdaniem Brytyjczyków – nie powinno się oceniać ludzi po kraju pochodzenia… kiedy nie są biali.  Zasady tej przestrzega się do tego stopnia, że w policyjnych kartotekach zabroniono odnotowywać, do jakiej grupy religijno-etnicznej należy dany sprawca.

 

Pierwsza cegiełka

To był dopiero pierwszy etap Ragnaroku, końca takiego świata, jaki znamy. Po pierwsze jest wielce prawdopodobne, że Brexitu nie przeżyje nawet sama Wielka Brytania, która dość szybko pofragmentuje się na mniejsze twory, z niepodległą Szkocją na czele. Choć secesjoniści przegrali niedawno swoje referendum niepodległościowe, to dostali właśnie od losu drugą szansę. Szkoci bardzo jednoznacznie opowiedzieli się za pozostaniem w UE i wykorzystają ten pretekst do podsycania własnego separatyzmu. Podobnie spolaryzowała się Irlandia Północna, gdzie protestanci poparli Brexit, a katolicy pozostanie w unijnych strukturach. David Cameron igrał z ogniem i niechcący podpalił cały swój dom.

Po sukcesie Wielkiej Brytanii, o secesji mówią też prawicowe parte Francji, Holandii czy Słowacji, ale lista ta będzie się wydłużać. Przy czym trzeba pamiętać, że ugrupowania te rosną w siłę z tego samego powodu, dla którego Brytyjczycy powiedzieli Unii „nie” – ludzie coraz bardziej odczuwają zagrożenie. A kiedy rośnie zagrożenie, najważniejszym dobrem staje się bezpieczeństwo, a nie jakieś abstrakcyjne wartości europejskie, do których zaliczono prawa gejów i islamistów. Tak, tak – islamistów, którzy chronieni są wspólnotowym parasolem empatii, poprawności politycznej i praw człowieka, których nie odmawia się nawet najgorszym terrorystom. Islamiści też opowiedzieli się za pozostaniem w Unii ustami swojego niepisanego rzecznika prasowego imama Anjema Choudary`ego. Prawdopodobnie to główny powód, dla którego… nie było jeszcze prób zamachów podczas Euro 2016. Ale referendum już się odbyło. Dzisiaj – w niedzielę – gra Francja, ale także Niemcy czy Belgia. Lepszej okazji może nie być, dlatego nie zbliżałbym się w najbliższych dnia za bardzo do stref kibica.

Na koniec coś optymistycznego – reakcja „prezydenta” Europy na wieść o tym, że Wielka Brytania powiedziała mu „bye!”. Donald Tusk skwitował to tak, że „co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Po pierwsze to totalna bzdura, bo odcięcie ręki nie jest śmiertelne, a nijak nie da się go nazwać wzmocnieniem. A utrata tak wielkiego kraju to jak wyzbycie się kończyny, w tym przypadku zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że prawej. A po drugie – założenie, że Brexit Unii nie zabije, też może być nieco na wyrost. Wyjście Wielkiej Brytanii było tylko popchnięciem pierwszego klocka domina, a więc niedługo upadną kolejne. Przywódcy Unii Europejskiej stoją właśnie nad przepaścią, ale jak zwykle mówią o tym z udawanym optymizmem, zachęcając do jeszcze ściślejszej integracji. Co zrobią teraz? Jak zwykle – wielki krok naprzód.